[ Pobierz całość w formacie PDF ]

snął. Spał snem nieszczęśliwego psa. Jeszcze przez wiele godzin jego ciałem wstrząsały dre-
szcze, słyszałem też jak łkał i jęczał, wszystko przez sen. Raz nawet usiadł sztywno, spoglą-
dając wokół przerażonymi oczami, cały zlany potem. Położył się i zasnął po raz drugi.
Rano związałem go tak mocno, jak jeszcze żaden jeniec nigdy nie był związany.
Myślałem sobie, że skoro był mordercą, chciał mnie zabić i prawie mu się to udało, to wolno
mi było zrobić z nim, co mi się podobało. Przecież zasłużył na śmierć. Po prostu byłem
zdecydowany wydobyć z niego wyznanie bez względu na metody, których musiałbym użyć.
Nawet przy pomocy stali i ognia. Wiem, niezbyt przyjemnie to brzmi. Siedziałem więc i
pilnowałem, aż sen okazał się silniejszy. Wtedy w końcu położyłem pod siebie nóż, rewolwer
trzymałem pod pachą, wyciągnąłem się i zasnąłem. Nie mogłem spać długo. Obudziłem się,
usiadłem, ziewnąłem. Nie byłem wypoczęty, bo w takim domku z lodu jest duszno. Wkrótce
musiałem wyjść na zewnątrz, aby nakarmić psy. Burza huczała głośniej niż kiedykolwiek.
Otrząsnąłem się. Wtedy przypomniałem sobie wydarzenia poprzedniego dnia, Krainę Dymów
i Cleve'a Darrella, znowu poczułem ogromne zniecierpliwienie. Bóle i dolegliwości już mi
przeszły, odwróciłem się, aby spojrzeć na jeńca.
Nie było go!
Zadrżałem, ale doszedłem do wniosku, że na pewno wkrótce wróci. Nikt nie wytrzy-
małby takiej zawieruchy. Ani człowiek, ani zwierzę w ogóle nic mieliby odwagi wychodzić
na zewnątrz w taką pogodę. On zaś tak bardzo chciał umrzeć, że pewnie spróbował, ale
wystarczy kilka minut, aby przekonał się o własnej głupocie. Obmyśliłem sobie pogardliwy
uśmiech, jakim go powitam, gdy przyjdzie z powrotem, wykończony i na pół zamarznięty.
Myślałem też o drugim Eskimosie, co też stało się z biednym chłopcem po tym, jak umknął
strasznemu psu, czy bardzo cierpiał, zanim zamarzł w tej strasznej zawierusze.
Siedziałem i czekałem jeszcze przez jakąś godzinę. Gdy minęła, wiedziałem, że już go
nie zobaczę. Bez względu na to, gdzie się znajdował, jeżeli nie zdołał uwolnić swoich rąk, na
pewno był już martwy.
Nic miałem specjalnych wyrzutów sumienia z jego powodu. Powiedziałem bowiem so-
bie, że czymkolwiek lub gdziekolwiek by była Kraina Dymów, ten łajdak na pewno stamtąd
uciekł. Właśnie dlatego tak bardzo pragnął udać się na południe, dlatego zgodził się na taki
marny zarobek i dorzucił jeszcze swojego psa zabójcę. Tak, musiał pozostawić za sobą zbro-
dnię. Zbrodnię tak straszną, że wygnała go ona z naszego schronienia, na pewną śmierć w
zamieci.
Oczywiście przeklinałem siebie, że nie udało mi się wydrzeć jego sekretu. Teraz już
wiedziałem, że Kraina Dymów istniała i że można było tam dotrzeć. Ale nic więcej.
Wiedziałem, że na północy leżało zaledwie kilka wysp, z których żadna nie była Krainą
Dymów, a dalej pusty obszar do bieguna północnego stanowiło zamarznięte morze. Jaki głu-
piec ryzykowałby wyprawę w nieznane, po lodzie, na niepewnym, bezlitosnym szlaku?
Zamieć trwała cały następny dzień. Gdy tylko się uspokoiło, wyszedłem na zewnątrz.
Pierwsze i najważniejsze co zobaczyłem, to dwa moje psy, martwe i do połowy zjedzone. W
pobliżu jednego z trupów znalazłem należącego do zaginionego Eskimosa psa ludożercę. Na
jego pysku i piersi widniała czerwona plama wiadomego pochodzenia. Wyjąłem pistolet, ale
na jego widok ogromny pies przebiegł kawałek i zatrzymał się.
Mimo że byłem wściekły, prawie się roześmiałem. Ten głupi pies myślał, że na odle-
głość pistolet nie zabija. Gdy się wahałem, on powrócił, zaskowyczał, po czym odwrócił się i
odbiegł w tym samym kierunku co wcześniej, wyraznie prosił, abym udał się z nim. Założy-
łem więc rakiety i zacząłem przedzierać się przez śnieg. Odgadłem, dokąd mnie prowadzi.
Biegł wprost i byłem pewien, że podążaliśmy śladem Eskimosa.
Przeszliśmy jakieś dwie, trzy mile, zanim pies zatrzymał się i zaczął grzebać łapą.
Odwaliłem w tym miejscu około metra śniegu. Pod zamarzniętą górną warstwą znalazłem
człowieka z Krainy Dymów. Leżał, spał spokojnie i na zawsze. W jego zastygłej twarzy nie
było bólu, a jedynie straszny, niewyrazny, zamarznięty grymas.
Nie mogłem mu już pomóc w żaden sposób. Obejrzałem dokładnie jego strój, aby nie
przeoczyć niczego, co mogłoby mi się pózniej przydać. Niczego nie zauważyłem, z wyją-
tkiem tego wspaniałego futra, które miał na sobie. Zabrałem je więc.
Zabrzmi to może niesamowicie, ale czekała mnie wyprawa, na myśl o której włosy
jeżyły mi się na głowie. Jeżeli ten człowiek przybył z Krainy Dymów, ja też pewnie będę
potrzebował takiego ciepłego okrycia, aby nie zamarznąć po drodze. Dlatego zabrałem futro.
Kiedy go rozbierałem, na jego piersi zobaczyłem znamię, przypominające kształtem literę
 M . Skóra w tym miejscu miała sine zabarwienie. Blizna nie była stara. Wyglądało, że
powstała przed kilkoma miesiącami. Zastanawiałem się, co ta litera mogła oznaczać, M jak
miesiąc, miłość lub tysiąc innych rzeczy. Jednak w języku angielskim tego typu znamię na
ogół oznacza mordercę. Takie rozwiązanie zgadzało się zresztą z moimi przypuszczeniami na
temat nieznajomego.
Sposępniały i ponury powróciłem do swoich psów. Sprawa zaczynała komplikować się
coraz bardziej. Czyżby napiętnowano tego człowieka za zbrodnię, a potem wygnano z Krainy
Dymów na pewną śmierć? Czy jedynie dzięki niezwykłemu szczęściu udało mu się dotrzeć na
kontynent? Jeżeli tak było, to jakie zwyczaje mieli mieszkańcy Krainy Dymów, skoro używa-
li alfabetu łacińskiego, podobnie jak my?
Miałem już dość znaków zapytania, a ta ostatnia zagadka dręczyła mnie tak długo, że
wydawała mi się najtrudniejsza i najważniejsza ze wszystkich.
Od Point Barrow dzieliły mnie jakieś trzy dni drogi. Zaprzągłem psy i wyruszyłem.
Zdając sobie sprawę z ryzyka, jako przodownika ustawiłem białego psa. Gdy biegł sam, był
cudowny, szybki, nigdy się nie męczył, wspaniale rozpoznawał szlak na śniegu. Nie umiał
jednak pracować z innymi psami. Kiedy nie spałem, śledziłem go dokładnie przez cały czas,
ale i tak podczas każdego z dwóch pierwszych postojów zagryzł jednego psa. Nie robił tego z
głodu, ale bez wątpienia tylko i wyłącznie dlatego, że wyszkolono go, aby walczył i zabijał.
Widziałem śmierć drugiego psa. Spałem mocno, gdy jakiś straszny hałas postawił mnie na
nogi. Wyszedłem z namiotu. Zbója zobaczyłem dopiero, gdy zacząłem go przyzywać. Krążył
wokół całej sfory. Psy husky stanęły w ciasnym kręgu, szczerząc na niego zęby, ale Zbój nie
zważając na nic skoczył, zanim zdołałem krzyknąć. Wykonał błyskawiczny, dziwny ruch
głową, po czym umknął, ale wtedy już jego zęby były głęboko zanurzone w ciele innego,
wijącego się psa. Pozostałe psy podążyły za nimi, lecz gdy upuścił swoją ofiarę i ponownie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • showthemusic.xlx.pl
  • © 2009 Silni rządzą, słabych rzuca się na pożarcie, ci pośredni gdzieś tam przemykają niezauważeni jak pierd-cichacz. - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates