[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Bardzo rzadko się zdarza, aby na drzewach rosła kiełbasa, a przydrożne kamienie zamieniały się w
chleb.
- Coś trzeba będzie kupić...
- Słusznie! Ludzie jednak mają takie zastarzałe poglądy, że za wszystko chcą od razu pieniędzy. Tak od
razu nie da się ich tego oduczyć. Widzę, że cię opuściło natchnienie.
- Bynajmniej! Pozwólcie, że dzisiaj będę rozmyślał, a jutro wam o wszystkim powiem dokładnie. Czy
panowie zechcą odwiedzić mnie jutro około dwunastej?
- To zła pora. Czy nie można by około piątej?
- Można, ale czemu tak pózno?
- Bo o tej porze dostajesz podwieczorek, a przecie nie będziesz opychał się sam, gdy na to będzie
patrzyło dwóch przyjaciół.
- Uwaga twoja jest głęboka, chociaż godna złoczyńcy. Przybywajcie o piątej. Przyjaciele rozeszli się w
trzy strony świata, jedną pozostawiwszy wolną i w tej panował spokój. Wszyscy byli podnieceni, nie
wyłączając projektodawcy, Zdzisława-Almanzora, który swoim pomysłem "wszczepił im w duszę jad, co
ich będzie pożerać". W spokojną wodę biedniutkiego ich życia cisnął kamień, co padł aż na dno serca.
Jak ziarno w pulchną ziemię rzucone, poczęła w nich pęcznieć tęsknota. Spracowani chłopcy zamarzyli
nagle o tej oszałamiającej wyprawie po zielonej bożej ziemi, rozśpiewanej gwarem lata. Rośli wśród
kamiennych murów, w zaduchu miasta, krążyli bez końca po asfalcie, wyświechtanym i nudnym,
oddychając powietrzem ciężkim, przesyconym spalenizną benzyny i smarów, a tam gdzieś daleko leżą
niezmierzone dywany łąk i poła nieskończone, "malowane zbożem rozmaitem". Bardzo byli zmęczeni, a
tam daleko lasy siwe i brodate, pachnące i rozszumiane śpiewały chórem, wołając dusze zmęczone.
Będą nieszczęśliwi, jeśli nie ruszą na tę wyprawę po radość i słońce; tacy będą nieszczęśliwi jak Beduin
na Saharze, co śmiertelnie znużony ujrzał z oddali palmy i wieżyczkę minaretu, a po godzinach
wędrówki przekonał się, że to kłamliwe złudzenie, fatamorgana. Wyprawy tej najbardziej,
najserdeczniej zapragnął Zbyszek, biedny syn biednego łatacza butów. On nigdy jeszcze nie wyjrzał
poza krańce miasta. Zdzisław był gdzieś daleko, Zenobi, posiadając ulgi kolejowe, zawędrował w
ubiegłym roku aż do Krakowa. Wilanów był ostatnią stacją, do której dotarł Zbyszek. Dalej był już
koniec świata. O, gdyby się teraz udało pójść w wesołej, najcudowniejszej kompanii, z przyjaciółmi od
serca... Gdyby się udało... Jakże się to jednak może stać?
Dziwił się stary szewc, że jego pierworodny wzdycha przez sen i czasem głośno wykrzyka. Nigdy tego
nie czynił, śpiąc kamiennym snem, zresztą w rodzinie nie było takich, co śpiąc gadali. Zdarzał się nieraz
zgrzytający zębami, jakby z nudów gryzł orzechy, i zdarzył się osobnik chrapiący, nikt jednak nie gadał.
Szewcy są milczący na jawie, po cóż mają gadać we śnie?
- Mowę miałeś w nocy - rzekł rano do syna stary, spracowany szewc. - Co ci się stało? Rozumiałbym,
gdybyś był na noc zjadł baraninę, bo po baraninie ludzie śpią niespokojnie, ale ty nic nie jadłeś. Co cię
trapi, chłopcze? Zbyszek opowiedział, co go trapi. Mówił tak pięknie i tak zapalczywie, że ojciec połowy
z tego nie rozumiał, wiadomo jest jednak, że Pan Bóg dał szewcom rozum wielki i zdrowy, który
pomnażają pracowicie, siedząc całymi dniami w poważnym milczeniu sprzyjającym filozoficznym
rozważaniom. Pojął przeto, że temu dziecku jedynemu, dobremu chłopcu, co się nigdy nie skarżył ani
na głód, ani na chłód, nie może dać odrobiny radości. Tarł ręką zmarszczone czoło i targał siwe wąsy,
taka jest już bowiem natura ludzka, że tymi gwałtownymi ruchami pobudza szybsze krążenie myśli.
Musi to w jakiś sposób pomagać,
nieraz się już bowiem zdarzyło, że człowiek zatroskany tak długo drapał się w głowę, aż coś wreszcie
wydrapał. Starożytni filozofowie drapali się dość często, i nie tylko w głowę, co jedni przypisują dziwnej
niechęci wspaniałych tych mężów do oczyszczającej wody, inni natomiast drapaniu temu głębsze
przypisują znaczenie.
- Idz teraz - rzekł stary ojciec - a ja pomyślę.
Zbyszek spojrzał na ojca ze zdziwionym zachwytem i wyszedł z domu. Spojrzał na niebo i przyczajona
tęsknota aż w nim krzyknęła. Na niebie piętrzyły się wysokie, śnieżnobiałe chmury, zwalone jedne na
drugie, tarzające się po błękicie. Dzień był promienisty i upajający. Jaskółki szyły niebieskie płótno
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Silni rządzą, słabych rzuca się na pożarcie, ci pośredni gdzieś tam przemykają niezauważeni jak pierd-cichacz. - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates