[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przecinek, dzwoń do mnie bez wahania.
Kropka. Twój oddany, koniec tekstu.
Wyłączywszy aparat, Thomas obrócił się na
krześle. Spojrzał na Cassi z rozmyślną
obojętnością.
- Czemu zawdzięczam tę wizytę? - zapytał.
- Wracam właśnie od okulisty - zaczęła
Cassi, starając się panować nad głosem.
- Bardzo mi miło - powiedział.
- Muszę z tobą pomówić.
- Mów więc, ale krótko - powiedział
spoglądając na zegarek. - Mam właśnie
pacjenta we wstrząsie kardiogennym, muszę
go zaraz zobaczyć.
Jej odwaga nagle stopniała. Bała się, że
Thomas zareaguje irytacją, gdy zacznie mu
mówić o swojej chorobie. Zachowywał się z
agresywną nonszalancją. Robił wrażenie,
jakby chciał ją sprowokować do nie
przemyślanych reakcji.
- Tak więc, o co chodzi? - zapytał.
- Przeszłam badanie oka - mówiła Cassi,
klucząc wokół zasadniczej sprawy. -
Nastąpiło pewne pogorszenie. Byłoby
dobrze, gdybyśmy mogli wcześniej wrócić do
domu.
- Niestety, ja nie mogę - odparł Thomas,
podnosząc się z miejsca. - Jestem pewien,
że pacjent będzie wymagał natychmiastowej
operacji. - Zdjął z siebie białą marynarkę
i powiesił ją na drzwiach wiodących do
pokoju, w którym przeprowadzał badania. -
Wygląda na to, że będę musiał spędzić tę
noc w szpitalu.
Nie wykazał najmniejszego zainteresowania
jej okiem.
Cassi chciała mu powiedzieć o czekającej
ją operacji, ale nie była w stanie.
Zamiast tego wyszeptała: - Poprzednią noc
także spędziłeś w szpitalu. Za dużo
pracujesz, potrzebujesz więcej wypoczynku.
- Ktoś z nas musi pracować - stwierdził
Thomas. - Nie wszyscy możemy być
psychiatrami. - Zarzucił na siebie
marynarkę od "cywilnego" garnituru, a
następnie wrócił do biurka, żeby oderwać
papier z przedyktowanym przed chwilą
tekstem.
- Nie jestem pewna, czy moje oczy pozwolą
mi dzisiaj prowadzić samochód - zauważyła
Cassi. Zignorowała złośliwą uwagę o
psychiatrach.
- Masz do wyboru: albo przeczekać
działanie kropli i pojechać pózniej, albo
zostać na noc w szpitalu. - Zrobisz, jak
uważasz. Mówiąc to ruszył do drzwi.
- Poczekaj jeszcze - zawołała Cassi.
Czuła, że w ustach jej zaschło. - Muszę ci
jeszcze coś powiedzieć. Czy nie uważasz,
że powinnam poddać się operacji oka?
Nareszcie powiedziała, o co jej chodzi.
Spojrzała na swoje ręce: palce były
splecione ze sobą, dłonie zaciśnięte jedna
na drugiej. Rozplotła je i nie wiedziała,
co ma z nimi zrobić.
- Dziwię się, że jeszcze zależy ci na
mojej opinii - odparł oschle Thomas.
Uśmiech znikł z jego ust. - Niestety, ja
nie jestem chirurgiem okulistą. Nie mam
pojęcia, czy powinnaś się poddać operacji
oka. Dlatego skierowałem cię do
Obermeyera.
Narastała w nim agresja, a tego właśnie
Cassi obawiała się najbardziej. To, co mu
powiedziała o swoim oku, tylko pogorszyło
sytuację.
- Oprócz tego - ciągnął Thomas - mogłabyś
wybrać lepszą porę na omawianie tego
rodzaju sprawy. Mam w tej chwili na górze
pacjenta, który umiera. Ze swoim okiem
masz kłopoty już od wielu miesięcy.
Przychodzisz do mnie teraz i chcesz o nim
rozmawiać, gdy ja jestem bardzo zajęty.
Mój Boże, Cassi! Pomyśl również o innych
ludziach, choć przez chwilę, dobrze?
Stanowczym krokiem podszedł do drzwi,
pchnął je energicznie i wyszedł.
Pod wieloma względami Thomas ma rację,
myślała Cassi. Przychodząc do niego tutaj
ze sprawą swojego oka, postąpiła wysoce
niewłaściwie; Thomas to chyba miał na
myśli, gdy wspomniał o umierającym
pacjencie.
Z zaciśniętymi do bólu ustami opuściła
biuro Thomasa. Doris udawała bardzo zajętą
pisaniem na maszynie, Cassi jednak
domyśliła się, że podsłuchiwała. Po drodze
do windy postanowiła wrócić na Clarkson 2.
Bała się pozostać sama ze swoimi myślami;
ponadto zdawała sobie sprawę z tego, że -
przynajmniej na razie - nie może prowadzić
samochodu.
Wróciła na Clarkson 2, gdzie właśnie
trwało popołudniowe zebranie zespołu.
Nie czuła się na siłach, by pójść na
zebranie - postanowiła przez resztę dnia
odpoczywać. Znalazłszy się wśród
przyjaciół, może łatwo się rozkleić.
Nie zauważona przez nikogo wśliznęła się
do swojego pokoju i szybko zamknęła drzwi.
Obchodząc wokół szerokie niemal na cały
pokój biurko, opadła na stare krzesło
obrotowe. Cassi próbowała nieco ożywić ten
pokój, zawieszając na ścianach reprodukcje
impresjonistów kupione w Harvardzie.
Niewiele to pomogło - fluoryzujące
oświetlenie sprawiało, że pokój wciąż
wyglądał jak cela śledcza.
Skrzyżowała ręce na biurku, położyła na
nich głowę, myślami błądząc bez przerwy
wokół swoich małżeńskich problemów.
Odetchnęła z ulgą, gdy usłyszała ostre
pukanie do drzwi. Nim zdążyła
odpowiedzieć, do pokoju wszedł William
Bentworth.
- Czy nie będzie pani miała nic przeciwko
temu, jeśli usiądę? - zapytał Bentworth z
nietypową dla siebie grzecznością.
- Nie - odpowiedziała Cassi, zdumiona
nieoczekiwaną wizytą pułkownika. Był
starannie ubrany w brązowe spodnie i
świeżo wyprasowaną kraciastą koszulę. Buty
miał wypucowane na wysoki połysk.
Uśmiechnął się. - Czy mogę zapalić?
- Proszę bardzo - odpowiedziała. W ten
sposób zrobiła niecodzienne dla siebie
ustępstwo, w nadziei, że to rozwiąże mu
język. Zapalenie papierosa odbyło się z
charakterystycznym ceremoniałem. Z
papierosem w ręku Bentworth odchylił się w
krześle do tyłu i znowu uśmiechnął. Po raz
pierwszy jego jasnoniebieskie oczy były
ciepłe i serdeczne. Był przystojnym, o
szerokich barach mężczyzną, miał bujne
ciemne włosy i regularne rysy.
- Czy pani doktor czuje się dobrze? -
zapytał pochylając się do przodu i
przyglądając się jej wnikliwie.
- Doskonale. Dlaczego pan pyta?
- Wygląda pani na przygnębioną.
Cassi skierowała swój wzrok na reprodukcję
Moneta, przedstawiającą małą dziewczynkę z
matką wśród kwitnących maków. Starała się
pozbierać myśli. Zdumiało ją, że pacjent
jest tak spostrzegawczy.
- Z pewnością czuje się pani winna -
zauważył Bentworth, starannie wydmuchując
dym na bok.
- Nie rozumiem dlaczego.
- Dlatego, że pani rozmyślnie mnie unika.
Cassi przypomniała sobie uwagę Jacoba o
niekonsekwentnym sposobie zachowania się
osób z pogranicza. W tej chwili
konfrontowała jego obecny sposób bycia z
poprzednią odmową rozmowy.
- Wiem, dlaczego mnie pani unika. Myślę,
że przestraszyłem ją swoim poprzednim
zachowaniem się. Bardzo panią za to
przepraszam. Po tylu latach służby w
wojsku, z nawykiem wydawania rozkazów,
bywam często nieznośny.
Po raz pierwszy w swojej krótkiej karierze
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Silni rządzą, słabych rzuca się na pożarcie, ci pośredni gdzieś tam przemykają niezauważeni jak pierd-cichacz. - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates