[ Pobierz całość w formacie PDF ]
krzak na brzegu. Często ścierali się ostro. Na każde głuche warknięcie Challengera Summerlee
odmrukiwał bezzwłocznie, a obaj traktowali indiańskie bębny tak obojętnie, jakby siedzieli w
wygodnych fotelach palami Królewskiego Towarzystwa Naukowego na Si. James Street. Tylko jeden
jedyny raz zniżyli się do rozmowy na temat nie milknącej grozby.
Ludożercy ze szczepu Miranha lub Amajuaca powiedział Challenger gwałtownym ruchem
palca wskazując na dudniący las.
Tak odparł Summerlee. Jak wszystkie te szczepy, mówią pewnie językiem
polisyntetycznym i należą do rasy mongolskiej.
Polisyntetycznym na pewno pobłażliwym tonem rzekł Challenger. Nie zdaje mi się, aby w
tej części kraju mówiono inaczej, a zanotowałem chyba ze sto narzeczy. Ale w mongolskie
pochodzenie nie wierzę.
Sądzę, że nawet powierzchowna znajomość anatomii porównawczej pomogłaby do stwierdzenia
tego faktu złośliwie zauważył Summerlee.
Challenger tak zaczepnie zadarł podbródek, że widać było tylko wielką brodę i rondo kapelusza.
Niewątpliwie, mój panie, powierzchowna znajomość doprowadziłaby do takiego stwierdzenia. Ale
prawdziwy uczony wyciągnie inne wnioski.
Patrzyli na siebie z jawną pogardą, a wkoło narastał odległy szept: Zabijemy was... zabijemy was,
jeśli zdołamy".
Tej nocy zakotwiczyliśmy nasze czółna za pomocą ciężkich kamieni na środku rzeki i
przygotowaliśmy się do odparcia ewentualnego ataku. Ale nic się nie wydarzyło i o świcie ruszyliśmy
dalej. Odgłos bębnów zamierał za nami. Koło trzeciej po południu przybyliśmy do stromych progów
ciągnących się przeszło milę. Były to te same progi, na których wywróciła się w poprzedniej wyprawie
łódz Challengera. Przyznaję, że ich widok natchnął mnie otuchą. Był to bowiem pierwszy, co prawda
drobny, fakt potwierdzający opowiadanie profesora. Indianie przenieśli najprzód czółna, a potem
bagaże przez gęste w tym miejscu zarośla, a my, czterej biali, ze strzelbami w ręku osłanialiśmy ich
przed napaścią z lasu.
Nim zmrok zapadł, minęliśmy progi i przebyliśmy jeszcze z dziesięć mil, po czym znów
zakotwiczyliśmy czółna na noc. Obliczyłem sobie, że zrobiliśmy już co najmniej sto mil w górę tego
dopływu.
Nazajutrz wczesnym rankiem ruszyliśmy na wielką przygodę. Profesor Challenger już od świtu był
niespokojny i starannie badał brzeg rzeki. Nagle krzyknął radośnie i wskazał nam samotne drzewo,
dziwacznie pochylone nad wodą.
Co to jest, jak myślicie? zapytał.
Palma euterpe odparł Summerlee.
Tak. To palma euterpe mój znak drogowy. Tajemnicza brama leży o pół mili dalej na tamtym
brzegu. Nie widać jej zza drzew. To jest cały cud i niespodzianka. Tam gdzie miast ciemnych zarośli
- 31 -
jest jasnozielone sitowie, o tam, między wielkimi drzewami bawełnianymi znajdują się moje wrota do
nieznanego świata. Płyńmy prosto, a sami się przekonacie.
Było to naprawdę piękne miejsce. Dotarliśmy do linii zielonego sitowia, przepchnęliśmy przez nie
nasze czółna i kilkaset jardów dalej wydostaliśmy się na spokojną, płytką rzeczkę o przejrzystej
wodzie i piaszczystym dnie. Miała najwyżej dwadzieścia jardów szerokości, a przepyszne rośliny
porastały oba brzegi. Nikt nie domyśliłby się jej istnienia ani bajkowej krainy poza nią, gdyby nie
zauważył, że na małej przestrzeni sitowie zastąpiło krzaki.
A kraina była istotnie bajkowa najbajeczniejsza, jaką można było sobie wyobrazić. Gęste gałęzie
drzew tworzyły naturalną pergolę nad naszymi głowami. Tym zielonym tunelem w złocistym półmroku
płynęła zielona, przezroczysta rzeka, piękna sama w sobie i tym piękniejsza, że grająca wszystkimi
barwami w przedziwnym, żywym, przesianym, i złagodzonym świetle padającym z góry. Czysta jak
kryształ, nieruchoma jak tafla szkła, zielonkawa jak brzegi lodowca, leżała przed nami pod liściastym
stropem. Każde uderzenie naszych wioseł marszczyło jej błyszczącą gładz. Prawdziwa aleja w krainę
cudów.
O Indianach ślad zaginął, ale zwierząt spotykaliśmy więcej. Nie bały się ludzi, a więc nie znały
myśliwych. Małe, puszyste jak z czarnego aksamitu małpki ze śnieżnobiałymi zębami i błyszczącymi,
roześmianymi oczkami gadały do nas w przejściu. Tu i ówdzie krokodyl z głośnym pluskiem umknął w
wodę. Raz czarny niezgrabny tapir chwilę przyglądał się nam z krzaków, a potem poczłapał w las. I
raz także brązowa zwinna sylwetka olbrzymiej pumy mignęła w zaroślach. Wielkimi zielonymi oczami
złowrogo i nienawistnie spojrzała na nas ponad ciemnym barkiem. Ptactwa było mnóstwo, zwłaszcza
błotnego: bocianów, czapli i ibisów. W małych grupkach niebieskich, czerwonych i białych stały na
każdym przybrzeżnym pniu; a w kryształowo czystej wodzie pod nami roiło się od ryb różnych kolorów
i rozmiarów.
Trzy dni płynęliśmy w górę tym tunelem w seledynowej mgiełce słonecznego blasku. Na dłuższych
odcinkach trudno było rozróżnić, gdzie kończyła się odległa zielona toń, a gdzie zaczynał, się odległy
zielony strop. %7ładen ludzki głos nie przerywał ciszy nad tym dziwnym wodnym traktem.
Nie ma tu Indian, Za bardzo się boją Curupuri powiedział Gomez.
Curupuri to duch lasów wyjaśnił lord John. Nazwa dla wszystkich złych duchów. Biedacy
boją się, że tu czyha coś groznego, i nie zapuszczają się w te strony.
Pod koniec trzeciego dnia przekonaliśmy się. te woda nagle staje się za płytka na dalszą droga w
czółnach; w dwie godziny dwa razy ugrzęzliśmy na mieliznie. Wepchnęliśmy więc łódki w krzaki i
przenocowaliśmy na brzegu. Rankiem poszedłem z lordem Johnem przez las kilka mil w górę rzeki.
Była jednak coraz płytsza, wróciliśmy więc, by zgodnie z przypuszczeniem profesora Challengera
potwierdzić, iż dalej czółnami jechać nie można. Wyciągnęliśmy je zatem na brzeg i ukryliśmy w
zaroślach, naciąwszy siekierami pień pobliskiego drzewa na znak, gdzie są schowane. Potem
podzieliliśmy między siebie bagaże strzelby, naboje, żywność, namiot, koce i resztę i
obładowani, ruszyliśmy w znacznie trudniejszą część drogi.
Ten nowy etap zapoczątkowała niefortunna kłótnia między naszymi dwoma raptusami. Challenger
bowiem od chwili dołączenia się do nas uzurpował sobie wyłączne kierownictwo wyprawą ku jawnemu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Silni rządzą, słabych rzuca się na pożarcie, ci pośredni gdzieś tam przemykają niezauważeni jak pierd-cichacz. - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates