[ Pobierz całość w formacie PDF ]
gach myśli, małe, zagubione, jak odłamek skruszonego zęba, który także musimy oswoić ję-
zykiem, sprawdzić jego ostrość, obcość, zanim się wypluje i pomyśli: trudno, człowiek to
żywotna bestia, chociaż w środku krucha. Ono we mnie błądzi, chowa się w strumieniach
zgoła innych słów, które płyną w stronę olbrzymiego słowa powieść . To się przeplata,
przenika i zrasta. I już w zmarłym rodzi się, być może, duże Z , i oto mój bohater, Zmarły,
krąży po powieści, której jeszcze nie ma. Cały w szronie, w kamieniu, w sztandarach, w lite-
rach. Postanawiam twardo, że jeżeli kiedyś, za rok czy za dwa, zasiądę do powieści, pojawi
się w niej człowiek, nie człowiek, cień, nie cień, nazwiskiem Zmarły. Nie wiem jeszcze, jaką
by w powieści mógł odgrywać rolę.
98
%7łegnamy się z D. S. na ulicy. On spogląda na mnie tak, jakby żałował, że opowiedział mi
o swych przeżyciach.
Niech pan nie myśli& prosi.
Energicznie kiwam głową: ale nie!, proszę się nie niepokoić, nic nie myślę, przysięgam,
on, D. S., może mieć do mnie całkowite zaufanie. Myślenie i mowa, ja się nad tym sam nieraz
zastanawiałem, to jest, w humanistyce, a kto wie, czy nie w ogóle problem numer jeden?
Moi współtowarzysze podróży siedzą już w błyszczącej, czarnej czajce. Są zniecierpliwie-
ni. Jeden grozi mi palcem. Co to jest? znów przychodzę ostatni! albo nas obowiązuje jakiś
harmonogram, albo nie, i wtedy każdy będzie się szlajał po mieście, jak ja. Wyciągają ku
niemu ręce z obnażonymi przegubami. Pukają w szkła zegarków. Czas, czas! W programie
tyle punktów. Bo i cmentarz, i kolacja, i teatr. Czas, czas! Ja przepraszam, przykro mi, do-
prawdy, zwykle bywam punktualny, rozumiem ich gniew, lecz chyba przesadzają mówiąc, że
spózniam się zawsze: to mi się zdarzyło pierwszy raz. Ruszamy. W czajce pachnie benzyną i
gunią
I nagle uświadamiam sobie coś, co zatrzymuje w żyłach krew. Na moment. Nie, nie prze-
słyszałem się. W programie mamy cmentarz.
Ja przepraszam, czy& zaczynam mówić.
Któryś, zdaje się, że ten, co groził mi palcem, patrzy teraz na mnie, jak umie, najczulej.
No, no, kolego klepie mnie po plecach dosyć tego przepraszania. Nic się nie stało.
Zdążymy, spokojnie. No, no.
Ja przepraszam, my& tak usłyszałem& my w programie mamy dzisiaj cmentarz?
Czajka zatrzymała się w alei klonów.
Minęliśmy bramę, droga stała się bardziej kamienna i naga, wymieciona z chłodnych liści.
Tym boleśniej czuje się obecność płaskiej trawy, poprzykrawanej łopatami w prostokąty. Jej
szron. Szron uroczysty, tak podobny do zmiętego celofanu, w który owija się bukiety kwia-
tów.
Poniżej zera mówi któryś z nas.
Tak, minus jeden, minus dwa odpowiadam, patrząc (diabli wiedzą po co) na zegarek.
Pomyśleć: w pazdzierniku.
Trudno: Północ replikuje któryś. U nas pewno chodzą sobie w ortalionach& Złota
polska jesień&
Temat rozmowy wygasa, i oto wszyscy jednocześnie zaczynamy się gwałtownie opatulać,
gmerać w szalikach, pocierać sztywniejące na mrozie uszy. Wzrok zatrzymuje się na trawie.
Musi się na niej zatrzymać, ślizgać się po niej, bo nie można (nie w mogotę, jak powiada D.
S.) wyobraznią podążać nim dalej, w głąb, odsłaniać coraz głębsze warstwy ziemi: po-
strzępioną sieć korzeni, piach, drewno& A przecież każdy z nas tę właśnie pracę wykopali-
skową w myślach wykonuje. I każdy aby pozostać na powierzchni jednak, nie zapaść się
pod ziemię, oczami, więc i mózgiem próbuje rozpaczliwie uchwycić się czegoś, czegoś z
abstrakcji rodem, pojęć, słów, liczb.
Po ilu w takim? słyszę czyjś głos za plecami.
Ach, tysiące odpowiada Wiktor.
Tysiące. Słowo to winno przerażać i, oczywiście, przeraża, ale teraz, w tej właśnie chwili,
na tej drodze bezlistnej (bezlitosnej) również uspokaja. Tysiące ! Pojęcie z rzeczywistości
innego wymiaru, pozaludzkiej, z kręgu prostych operacji rozumowych, z zeszycików w krat-
kę, uczniowskie. Nie ma zapachu kory, którą głodujący odzierali z drzew, i jedli. Nie prze-
chowuje w sobie grudek ziemi, ich wilgoci.
Brzmi czysto.
Idziemy wolno, ktoś by powiedział: leniwie. Ktoś by rzekł, spacerujemy sobie tutaj. Nagle
przestrzeń Cmentarza Blokady zamyka mur z wyrytym wierszem Olgi Bergholc. Powiadam
nagle , chociaż mur był widoczny już od bramy. Trzeba jednak do niego dojść, przez szron,
99
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Silni rządzą, słabych rzuca się na pożarcie, ci pośredni gdzieś tam przemykają niezauważeni jak pierd-cichacz. - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates