[ Pobierz całość w formacie PDF ]

mną, skoro potrzebujesz przeklętej żoneczki ze Stepford. Trzeba było iść do ołtarza z Lucindą Lawn!
Wolałabym się powiesić, niż brylować na twoich firmowych przyjęciach.
- Przestań bredzić. - Jego policzki czerwienieją, a mieszki włosowe na twarzy robią się białe. To
się zdarza tylko wtedy, kiedy jest o włos od wybuchu wściekłości.
Nie kłócimy się już o dziecko ani o niefortunne przyjęcie czy żony ze Stepford. Skaczemy sobie
do gardeł z tysiąca różnych powodów, z niektórych nawet nie zdajemy sobie sprawy, a wszystkie one
są jak ziarenka gorącego piasku, sypane w oczy.
Nagle chowa twarz w dłoniach.
R
L
T
- Jesteś na mnie taka wściekła, Sadie. Masz pretensje o pracę. Nie pojmuję twojego oporu przed
wspieraniem mnie.
- Mówisz jak własna matka. Nazwij rzeczy po imieniu. Nie jestem dobrą żoną.
- Cóż... Skoro tak chcesz to nazwać...
- Zabawne. Nie zdawałam sobie sprawy, że wychodząc za ciebie, zobowiązałam się do bycia
pełnoetatowym rusztowaniem. %7łyjemy w dwudziestym pierwszym wieku.
- A co jest niewłaściwego we wspieraniu męża? - Wygląda na autentycznie zagubionego.
- Tak jak to robią pozostałe korporacyjne żony?
- Czemu ich nie lubisz? Nie pojmuję. Mam wrażenie, że patrzysz na nie z wyższością.
Ratuję się pogardliwym prychnięciem. Gdybym miała odpowiedzieć szczerze, musiałabym
przyznać, iż w istocie szykowne i zadbane korporacyjne żony w rodzaju Perfekcyjnej Pam wpędzają
mnie w poczucie niższości, dlatego drżę przed nimi ze strachu. Duma nie pozwala mi wyznać prawdy,
więc milczę.
- Nalegasz na kolejne dziecko. Chciałabyś przeprowadzić się na wieś, żeby spłodzić całą gro-
madkę, a przecież nie radzimy sobie najlepiej z tym jednym, które już mamy. Nie przemyślałaś swojej
decyzji. %7łyjesz w oderwaniu od rzeczywistości, w jakimś równoległym świecie, gdzie nie trzeba sobie
zaprzątać głowy nudnymi drobiazgami, takimi jak rachunki, raty kredytów albo... - Zamyka oczy i na-
ciska palcami powieki. - Od powrotu do Londynu balansujemy na krawędzi chaosu.
- Dobrowolnie zdecydowałeś się na pracę, która pochłania cię niemal bez reszty!
- Zdecydowałem się? Odbiło ci? Masz jakiekolwiek pojęcie, jak wyglądają stosunki u mnie w
biurze? Nie jesteśmy już w Toronto. To Londyn. Kłębowisko wystraszonych, nabuzowanych testoste-
ronem drapieżników, gotowych skoczyć do gardła za najmniejszy przejaw słabości. A mężczyzni są
jeszcze gorsi.
- Nie przesadzaj. Pracujesz w przeklętej agencji reklamowej, a nie na froncie wojennym.
- Nie obchodzi mnie twoje zdanie...
- Wiem o tym.
- Zależy mi na awansie, Sadie. Zależy mi jak cholera na stanowisku dyrektora. Po raz pierwszy
mam szansę się wybić, zabezpieczyć nas finansowo. - Kręci głową. - Poza tym sama się upierasz, żeby
nie rezygnować z pracy, chociaż nie potrzebujemy dodatkowych pieniędzy. Nie jesteś szczęśliwa, nie
radzisz sobie. Popatrz na ten bałagan. - Milknie. - Spójrz na siebie.
- Na siebie? - Zapada przerazliwa cisza. Zerkam na swoje odbicie w lustrze nad kominkiem.
Oto ja. Sadie Hannah Drew, matka jedynaka, żona Toma Charlesa Harrisona z Kensal Rise, córka
świętej pamięci Margot Drew oraz Johna Drew, aktualnie romansującego z niejaką Lorettą Tracy Nor-
ris u wybrzeży Meksyku. Zgoda, wyglądam nieco niedbale w dżinsach, zabłoconych trampkach i sta-
rym kaszmirowym swetrze z plamą od czekolady na mankiecie. Czy to takie straszne? Czyżby koledzy
R
L
T
Toma myśleli w skrytości ducha:  Dzięki ci, Boże, że nie ożeniłem się z kimś takim jak Sadie Drew.
Miła dziewczyna, ale niechlujna i absorbująca. Biedny Tom".
Wycofuję się do kuchni, łykając łzy. Po raz kolejny poniosłam klęskę. Im częściej poruszam
temat drugiego dziecka, tym okrutniejszy staje się Tom. Konflikt narasta, a im bardziej narasta, tym
więcej argumentów znajduje się po jego stronie. Nie jesteśmy gotowi. Przeklęty paragraf 22. Niena-
widzę jego racjonalizowania, niepoddawania się emocjom. Kogo obchodzi, że nie jest idealnie? %7łycie
nie jest idealne! Mam być szczęśliwą wspierającą żonką, a odmawia mi jedynej rzeczy, na której mi
naprawdę zależy: dziecka. Nie widzę wyjścia. Chowam pięści do kieszeni i opieram się o ścianę. Na-
trafiam dłonią na zwitek papieru. Co to takiego? Wyjmuję kremową wizytówkę z nazwiskiem Enid
Fisher i jej adresem w eleganckiej dzielnicy St John's Wood. Zabawna starsza pani. Podchodzę do
śmietnika, naciskam stopą pedał podnoszący klapę. Zamieram z dłonią nad koszem. Coś mnie po-
wstrzymuje przed wyrzuceniem wizytówki.
5
Dotykam lekko siniaka na czole, przypominającego teraz małą żółtą chmurkę. Jadę na rynek w
Covent Garden, niebo nad Vauxhall różowieje o świcie. Wybieram kwiaty na dziś, mnóstwo lilii, tuli-
panów i jaskrów, uzupełniam zapasy pianki oraz ozdobnych gałązek, pozdrawiam skinieniem
Wayne'a, Doma i Nicka. Chłopców z Cockney, dzięki którym na rynku kwiatowym zawsze świeci
słońce, nawet w najmroczniejszą godzinę tuż przed świtem, wiecznie uśmiechniętych i życzliwych.
Prawdziwi mężczyzni. Uśmiecham się. Jestem w swoim świecie, w ulubionym zakamarku Londynu.
Przypomina skrawek miasta zamknięty w szklanej kuli. Niby połączony z resztą, a jednak oddzielny.
Posiadający własne zasady, rytm, zapachy. W domu mam problem z odgrzaniem gotowego posiłku w
mikrofalówce, regularnym kupowaniem chleba i mleka. Tutaj zamieniam się w osobę punktualną i
zorganizowaną. Nie muszę walczyć, aby utrzymać się na powierzchni. O dziewiątej ruszam w drogę na
zachód.
Słyszę dzwięk klaksonu, jakiś facet puka się w łysą głowę i wrzeszczy:
- Rusz się, paniusiu! Zielone!
Naciskam pedał gazu, skręcam w samo serce St John's Wood. Upewniam się, że podjechałam
pod właściwy numer domu. Wszystko się zgadza. Kurczę. Spodziewałam się, że Enid Fisher mieszka
w rezydencji podzielonej na mieszkania lub domu przerobionym ze starej stajni, tymczasem dom pod
wskazanym adresem jest wolno stojącą willą w stylu regencyjnym, pomalowaną na jasnoszary kolor,
nieco przyblakłą, lecz nadal wspaniałą. Nieruchomość za milion funtów, prawdziwa gratka dla bogate-
go Rosjanina, który mógłby ją przerobić i przebudować, dodając basen oraz salę kinową. Zdobiona
kwiatowymi ornamentami brama z czarnego kutego żelaza i siatka wysoka na osiem stóp porośnięta
R
L
T
lśniącym bluszczem. Wrota otwierają się powoli, od czasu do czasu się zacinając, aż wreszcie moim
oczom ukazuje się żwirowy podjazd i ścieżka w tunelu wysokich ciemnozielonych krzewów, prowa-
dząca ku ogromnym niebieskim drzwiom wejściowym. Zastanawiając się, kto mnie wpuścił, wysiadam
z auta, by się rozejrzeć. Powietrze jest przesycone intensywnym zapachem lawendy. Zza żywopłotu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • showthemusic.xlx.pl
  • © 2009 Silni rządzą, słabych rzuca się na pożarcie, ci pośredni gdzieś tam przemykają niezauważeni jak pierd-cichacz. - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates