[ Pobierz całość w formacie PDF ]
trzymając się żelaznej poręczy, życzyła mu dobrej nocy - jak gdyby on mógł usłyszeć jej
życzenie.
- Choćby pan nawet nie słyszał tego życzenia, to może pan je odczuje - mówiła w
duchu. - Kto wie, może życzliwe myśli trafiają do ludzi nawet przez drzwi, okna i ściany.
Może więc i pan odczuje jakieś ciepło i ukojenie, gdy ja tu stoję na dworze i życzę panu
polepszenia zdrowia. Bo mnie pana tak żal, tak żal! - szeptała wyrazistym głosikiem. - O
gdyby też pan mógł mieć swoją małą jejmość , która by mogła pana pogłaskać i pocieszyć,
jak ja głaskałam i pocieszałam tatusia, gdy go bolała głowa! I sama chciałabym być pańską
małą jejmością ... Mój ty biedaku! Dobranoc, dobranoc! Niech Bóg ma pana w swej opiece.
I odchodziła, czując sama jakby jakąś radość i ciepło w sercu. Miała wrażenie, iż jej
współczucie musi go jakimś sposobem dosięgnąć. Gdy tak siedział samotny w wielkim fotelu
przed kominkiem, prawie zawsze jakoś beznadziejnie wpatrując się w ogień i podpierając
dłonią czoło, wydawało się Sarze, że ten człowiek nie tylko przeżył wiele zgryzot w
przeszłości, ale obecnie jeszcze miał jakąś ciężką zgryzotę.
- Przecież on już odzyskał swoje mienie i zaczyna odzyskiwać siły po chorobie; nie
powinien więc tak się martwić. Ale może jeszcze coś poza tym mu dolega?
Jeżeli istotnie było tam coś jeszcze - coś takiego, o czym nawet wszechwiedząca
służba nie wiedziała - to wiedzieć musiał o tym niewątpliwie ojciec Dużej Rodziny - ten pan,
którego Sara nazywała panem Montmorency. Pan ten bowiem często zachodził do chorego;
czasami - choć nie tak już często - przychodziła tu i pani Montmorency oraz wszystkie jej
dzieci. Chory lubił szczególnie dwie starsze dziewczynki: Janet i Norę - tę, która tak się
zaniepokoiła, gdy jej braciszek Donald dał Sarze sześć pensów. One również bardzo lubiły
tego pana i zawsze z wielką radością oczekiwały pory popołudniowej, gdy pozwalano im
wybrać się do niego na niedługą wizytę. Wizyty były krótkie i niehałaśliwe, gdyż liczono się
ze stanem zdrowia gospodarza.
Janet była wśród nich najstarsza, więc uważała za swój obowiązek utrzymywać
karność w rodzeństwie. Ona decydowała, kiedy wolno było prosić gospodarza, by zechciał
opowiadać o Indiach; ona też zawsze pierwsza wyczuwała, kiedy już bywa zmęczony - wtedy
dawała hasło, by odejść cicho z pokoju i przywołać Ram Dassa. Do tego czarnego sługi miały
dzieci szczerą sympatię. Pewnie i on umiałby opowiedzieć im wiele ciekawych rzeczy, gdyby
władał biegle innym językiem prócz hinduskiego.
Janet opowiedziała panu Carrisfordowi - bo takie było nazwisko pana z Indii - o
spotkaniu z dziewczynką, co nie była żebraczką. Pan Carrisford bardzo się zainteresował tą
opowieścią, zwłaszcza gdy z ust Ram Dassa dowiedział się o przygodzie małpki na poddaszu.
Ram Dass opisał mu nader dokładnie pokoik na poddaszu - jego nagą podłogę, obdrapane
ściany, zardzewiały i pusty piecyk oraz twarde i wąskie łóżko.
- Panie Carmichael - rzekł pan Carrisford do ojca Dużej Rodziny, posłyszawszy to
opowiadanie. - Ileż to poddaszy na tym placu ma podobny wygląd! Ileż to biednych
posługaczek sypia na takich łóżkach, gdy ja przewracam się na materacach i poduszkach,
otoczony skarbami, których znaczna część... nie jest moją własnością.
- Drogi przyjacielu - odpowiedział pogodnie pan Carmichael.
- Im prędzej przestaniesz się trapić, tym lepiej dla twego zdrowia. Gdybyś posiadał
wszystkie skarby całych Indii nie potrafiłbyś usunąć wszystkich bied i niewygód tego świata,
a gdybyś zaczął meblować wszystkie poddasza na tym placu, jeszcze by pozostało dużo nie
umeblowanych na innych placach i ulicach...
Pan Carrisford siedział i gryzł palce, wpatrując się w węgle płonące na kominku.
- Czy sądzisz... - zaczął mówić z wolna po chwili milczenia - czy sądzisz, iż to jest
możliwe, by inne dziecko... to, o którym nigdy nie przestanę myśleć... mogło... mogło, dajmy
na to, znalezć się w takiej nędzy, jak ta dziewczynka w sąsiedniej kamienicy?
Pan Carmichael spojrzał na niego z niepokojem. Wiedział, że najgorszą rzeczą dla
zdrowia i umysłu tego człowieka były rozmyślania na ten właśnie temat.
- O ile dziewczynka, przebywająca w szkole madame Pascal w Paryżu, jest tą właśnie,
której szukamy - odpowiedział tonem pocieszającym - to zdaje mi się, że znalazła się w
rękach ludzi, którzy potrafią dać jej należytą opiekę. Oni ją adoptowali, ponieważ była
najserdeczniejszą przyjaciółką ich zmarłej córeczki, a sami byli bezdzietni. Pani Pascal
doniosła, że są to Rosjanie, bogaci i z dobrej rodziny.
- A ta nieszczęsna kobieta nawet nie wie, dokąd oni ją wywiezli - wybuchnął pan
Carrisford.
Pan Carmichael wzruszył ramionami.
- E, to sprytna i wyrachowana Francuzica! Jej tylko w to graj, że tak łatwym sposobem
pozbyła się dziewczynki, pozostawionej bez żadnych środków do życia po śmierci ojca.
Kobiety tego rodzaju nie troszczą się losem dzieci, które mogłyby im być ciężarem. Przybrani
rodzice prawdopodobnie wyjechali nagle, nie zostawiając śladów za sobą.
- Ale ty się wyrażasz: o ile to dziecko jest tym, którego szukamy . To o ile
świadczy, że nie mamy zupełnej pewności. Zresztą w nazwisku była jakaś różnica.
- Madame Pascal wymawiała je Carew, a nie Crewe... ale to może tylko sprawa
wymowy. Inne okoliczności były dziwnie zgodne. Oficer angielski, przebywający w Indiach,
umieścił w szkole swą córeczkę, której matka już nie żyła i umarł nagle, straciwszy cały
majątek...
Tu pan Carmichael zatrzymał się na chwilę, jak gdyby jakaś nowa myśl przyszła mu
do głowy.
- Czy jesteś pewny, że dziecko było oddane do szkoły w Paryżu. Czy masz tę
pewność?
- Mój przyjacielu, - odrzekł Carrisford z goryczą w głosie - nie mam i nie mogę mieć
żadnej pewności. Nigdy w życiu nie widziałem ani tego dziecka, ani jego matki. Byłem
przyjacielem Ralfa Crewe jeszcze za lat chłopięcych, ale od czasu ukończenia szkoły średniej
nie zdarzyło się nam spotkać z sobą, aż dopiero ostatnim laty w Indiach. Byłem zajęty
wówczas bardzo obiecującym projektem, dotyczącym kopalni diamentów. On dał się
wciągnąć do tego projektu i również zapalił się do niego. Był to bowiem projekt tak
imponujący i wspaniały, że potraciliśmy głowy i nie mówiliśmy z sobą o niczym innym, jak
tylko o tych kopalniach. O córce Ralfa wiedziałem tylko, że oddana była gdzieś do jakiejś
szkoły. Nawet przypomnieć sobie nie mogę, skąd o tym się dowiedziałem.
Pan Carmichael przyglądał mu się z niepokojem. Wprawdzie miał jeszcze na języku
kilka pytań, ale bał się je zadawać, widząc rozdrażnienie przyjaciela. W końcu jednak spytał:
- A czy masz jaką podstawę do przypuszczeń, że ta szkoła znajdowała się w Paryżu?
- Tak jest, - brzmiała odpowiedz. - Jej matka była Francuzka, a słyszałem, że Ralf
pragnął, by córka kształciła się w Paryżu. Jest więc rzeczą wielce prawdopodobną, że ona tam
przebywała.
- Tak, tak - potwierdził Carmichael - wydaje się to aż nadto prawdopodobne.
Pan Carrisford pochylił się i zaczął stukać w stół długą, wychudłą ręką.
- Wiesz, Carmichael - odezwał się. - Ja muszę ją znalezć! Jeżeli ona została bez grosza
i bez opieki, to ja ponoszę za to winę! Jak można żyć spokojnie, jeżeli kogoś dręczy taka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Silni rządzą, słabych rzuca się na pożarcie, ci pośredni gdzieś tam przemykają niezauważeni jak pierd-cichacz. - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates