[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Przy wejściu do hotelu było spokojnie, tak jak pierwszego dnia. Odważyłem się zajrzeć do
pustego, cichego wnętrza, po czym wśliznąłem się do holu. Bar tonął w ciemnościach. Słaba lampka
oświetlała pierwsze stopnie schodów. Cicho poszedłem do jadalni.
Była tam Laurence, pochylona nad ciałem Pinettiego. Podniosła głowę, wybałuszyła oczy i
zrobiła taki gest, jakby się bała. Uniosłem lufę karabinu.
- śś... Laurence...
Cofnęła się, omal nie tracąc równowagi, i się wyprostowała. Patrzyła na mnie w milczeniu. W jej
oczach były niedowierzanie, strach, ale także - tak, bez wątpienia - ciekawość.
- Nic pani nie grozi - szepnąłem. - Pani nie jest moim wrogiem.
Zwieciły się tylko dwa kinkiety, na obu końcach sali. W takim przyćmionym świetle ledwo
widziałem jej rysy jak w romantycznej restauracji. Nie spuszczałem jednak wzroku z jej twarzy.
Jeszcze nie wiedziałem, czy ta kobieta może stanowić jakieś zagrożenie.
Wskazałem palcem leżące ciało, przykryte kocem w szkocką kratę.
- Pinetti jest...
- Nie. Kula utkwiła w barku. Ale trzeba go jak najszybciej zawiezć do szpitala, traci dużo krwi.
- Trafili Hirscha...
- Wiem. Widziałam go. Charriac powiedział, że sięgnął po broń. Dlaczego pan to zrobił?
Nagle poczułem się bardzo znużony. Położyłem obie strzelby na stole i ciężko usiadłem.
- Laurence, ja nic nie zrobiłem... Za dużo by mówić... Nigdy tego nie chciałem.
- Ale stało się - ucięła. - Pan jest ranny? Delikatnie pomacałem policzek.
- Tak, chyba tak. Kość policzkowa. Wydaje mi się, że jest złamana. Dostałem też w żebra.
- Gdzie Charriac?
- Nie wiem. Może jeszcze w magazynie.
Trudno mi było mówić, każdy ruch szczęki rozdzierał bólem prawą stronę twarzy. Byłem
oszczędny w słowach.
- To szaleństwo. Obłęd. Przypadki psychiatryczne. Co was ogarnęło, że chcecie się pozabijać? -
spytała Laurence.
- To było zaprogramowane od początku - odparłem. - Gdy nie chcemy przegrywać, tak właśnie
się dzieje. A żaden z nas nie mógł sobie pozwolić na przegraną.
- Ale przecież są jakieś granice. Ja się nie posunęłam do czegoś takiego...
- Nie. Już nie ma. Przekona się pani: od prawie dziesięciu lat nie ma żadnej granicy. Och, niech
mi pani nie każe mówić...
- Proszę pokazać...
Jęknąłem z bólu, kiedy macała mi klatkę piersiową. Postawiła diagnozę:
- Złamane trzy żebra. A jedno lub dwa pęknięte. Chrząstka międzyżebrowa też w kiepskim stanie.
- Pani jest lekarzem?
- Byłam pielęgniarką, dawno temu - odpowiedziała, dotykając mojej twarzy.
Tym razem aż zakwiczałem.
- Aua... Nie wiem, czy kość jest złamana... Ale jest za to krwiak, i to jaki... Kiedy będą panu
robić zdjęcie, w celu ustalenia tożsamości, niech pan się stara pokazywać lewy profil. Prawy do
niczego już nie jest podobny.
Ustalenie tożsamości... Nawet o tym nie pomyślałem. Na tej wyspie smaganej wiatrem wszelkie
instytucje wydawały się czymś abstrakcyjnym. Wziąłem się w garść.
- Gdzie jest Del Rieco? Zrobiła niejasny gest.
- Nie mam pojęcia. Chciał pójść do swojego małego domku, ale bał się do niego zbliżyć. Tam
chyba rozpętała się wojna domowa...
- Och, nie jest gorzej niż w sobotę wieczorem na przedmieściu...
Starałem się mówić półgębkiem, nie poruszając brodą. Nawet niezle mi szło, gdy mówiłem
powoli. Może powinienem pomyśleć o karierze brzuchomówcy.
Zdawało mi się, że usłyszałem jakiś hałas, na zewnątrz. Charriac ciągle tam krążył. Przez chwilę
o nim zapomniałem.
Wstałem, wziąłem strzelby. Byłem okropnie zmęczony. Ale już to przeżyłem: kiedy rusza jakaś
sprawa i trzeba ją zakończyć w wyznaczonym czasie, przekracza się stadium całkowitego
wyczerpania, gdy wiadomo, że za wszelką cenę trzeba ją doprowadzić do końca. W oczach Laurence
znowu pojawił się strach.
- Co pan jeszcze chce zrobić?
- Zakończyć moje porachunki z Charriakiem. A co pani myśli, że zasnę z głową na pani piersi?
Uśmiechnęła się blado. Wiedziała, że miałbym ochotę usiąść i ze wszystkiego zrezygnować,
zamienić tę nawałnicę i rozlew krwi na odrobinę czułości.
- I lepiej by pan zrobił... Gdyby pan skończył z tymi głupotami...
Nie miałem prawa. Nie mogłem po raz kolejny być przegranym, tym, kto się poddaje i akceptuje.
Już nie. Nieśmiało wyciągnąłem rękę i pogłaskałem ją po szyi.
- Laurence, nie mogę. To sprawa między nim a mną. Del Rieco zadekował się w mysiej dziurze,
nie mamy już arbitra.
- Cała jego ekipa jest razem z nim. Myślą, że pan jest psychopatycznym potworem z filmu grozy.
Oni tworzą blok.
- Nie zostało ich wielu.
Położyła dłoń na mojej ręce niemal z czułością.
- Jeróme, niech pan skończy już z tym wszystkim, proszę. Chodzmy do lasu, tam poczekamy na
policję. Jeśli pan chce, pojadę z panem. I tak nic nie mogę zrobić dla Pinettiego.
Chciałem pokręcić głową, ale w ostatniej chwili się opamiętałem.
- Laurence, przez dwadzieścia lat mówiłem tak, amen i byłem posłuszny. Oni podcięli mi [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • showthemusic.xlx.pl
  • © 2009 Silni rządzą, słabych rzuca się na pożarcie, ci pośredni gdzieś tam przemykają niezauważeni jak pierd-cichacz. - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates