[ Pobierz całość w formacie PDF ]
żelazna i słupy telegraficzne w kształcie krzyżów, tam owe krzyże stają się wkrótce znamio-
nami stojącymi na mogilnikach indyjskich; że zaś ziemia pod Borowiną nabyta została od
kolei żelaznej, zniknięcie więc Indian było tylko kwestią czasu.
Ziemia została nabyta istotnie od kolei żelaznej, co zapewniało osadzie związek ze świa-
tem, zbyt dla produktów i przyszły rozwój. Ogłoszenia zapomniały wprawdzie dodać, że kolej
ta była dopiero projektowaną i że właśnie sprzedaż sekcyj nadawanych kolejom przez rząd w
krajach pustych miała zapewnić, a raczej dopełnić funduszu potrzebnego na budowę; zapo-
mnienie to było jednak łatwe do wybaczenia przy businessie tak złożonym. Zresztą pociągało
29
tę tylko różnicę dla Borowiny, że osada zamiast się znajdować na linii drogi leżała w głuchej
pustyni, do której trzeba się było dostawać wśród wielkich trudów wozami.
Z tych zapomnień mogły się zrodzić różne przykrości, przykrości jednak były tylko cza-
sowe i miały ustać wraz z przeprowadzeniem kolei. Zresztą wiadomo jest, że ogłoszeń w tym
kraju nie można brać dosłownie, albowiem jak każda roślina przesadzona na amerykański
grunt wybuja niezawodnie, ale kosztem owoców, tak i reklama w amerykańskich gazetach tak
się rozrasta, że ziarnko prawdy trudno czasem z retorycznych plew wyłuskać. Odłożywszy
jednak na bok wszystko, co w ogłoszeniach o Borowinie należało uważać za tak zwany hum-
bug, można jeszcze było mniemać, że osada ta nie będzie wcale gorsza od tysiąca innych,
których powstawanie z nie mniejszą przesadą głoszono.
Warunki wydawały się nawet z wielu względów pomyślnymi, stąd mnóstwo osób, a na-
wet rodzin polskich rozproszonych po całych Stanach, od wielkich jezior aż po palmowe lasy
Florydy, od Atlantyku aż po kalifornijskie wybrzeża, zapisało się na osiedleńców w mającej
powstać osadzie. Mazurzy pruscy, Zlązacy, Poznańczycy, Galicjanie, Litwini z Augustow-
skiego i Mazurzy spod Warszawy, którzy pracowali po fabrykach w Chicago i Milwaukee i
którzy od dawna wzdychali do życia, jakie chłop z chłopów powinien prowadzić, chwycili
pierwszą sposobność, by się z dusznych, zakopconych dymem i sadzą miast wydostać, a jąć
się pługa i siekiery w przestronnych polach, borach i stepach Arkansasu. Ci, którym było za
gorąco w Pannie Marii w Teksas lub za zimno w Minnesocie, lub za wilgotno w Detroit, lub
za głodno w Radomiu w Illinois, połączyli się z pierwszymi i kilkuset ludzi, najwięcej męż-
czyzn, ale wiele także niewiast i dzieci wyruszyło do Arkansas. Nazwa Bloody-Arkansas ,
to jest krwawy , nie odstraszała zbyt osadników. Jakkolwiek, prawdę mówiąc, kraj ten ob-
fituje dotychczas w drapieżnych Indian, w tak zwanych outlawów, czyli rozbójników zbie-
głych spod prawa, w zdziczałych skwaterów, wycinających drzewo wbrew zakazom rządo-
wym nad Red-River, i w różnych innych awanturników lub drapichrustów urwanych spod
szubienicy; jakkolwiek dotąd zachodnia część tego Stanu słynną jest z okrutnych zapasów
między czerwonoskórymi a białymi myśliwcami na bawoły i ze straszliwego prawa lynch,
przecie można dać sobie z tym wszystkim radę. Mazur, gdy czuje sękacza w łapie, a zwłasz-
cza jeszcze gdy ma po Mazurze z każdego boku i Mazura za sobą, nie bardzo komu ustąpi, a
temu, co by mu nadto w drogę lazł, gotów krzyknąć:
Dyćwa nie ciarachy! Nie targajta, bo żgniema, aż będzieta chramać!
Skądinąd wiadomo także, że Mazurzy lubią się trzymać razem i osiadać w ten sposób, by
Maciek Maćkowi mógł w każdej chwili z kłonicą na pomoc pośpieszyć.
Punktem zbornym dla większości było miasto Little-Rock, ale z Little-Rock do Clare-
sville, najbliższej osady ludzkiej, z którą miała sąsiadować Borowina, trochę dalej niż z War-
szawy do Krakowa, a co gorsza, trzeba było jechać krajem pustym, przedzierać się przez lasy
i wezbrane wody.
Jakoż kilku ludzi, którzy nie chcąc czekać na całą gromadę, puścili się w pojedynkę, zgi-
nęło bez wieści, ale główny tabor doszedł szczęśliwie i obozował oto teraz wśród lasu.
Prawdę powiedziawszy, przybywszy na miejsce osadnicy rozczarowali się bardzo. Spo-
dziewali się zastać na gruntach przeznaczonych na osadę pola i las, a znalezli tylko las, który
dopiero trzeba było karczować. Czarne dęby, drzewa czerwone, bawełniane (tak zwane cot-
tonwood), jasne platany i posępne hikory, stały obok siebie jedną masą. Puszcza tu była nie
na śmiech, podszyta czaporalem z dołu, powikłana w górze lianami, które przeskakując na
kształt lin i sznurów z drzewa na drzewo tworzyły jakby zwieszające się mosty, jakby zasło-
ny, jakby bisiory jakie kwieciem okryte, a tak gęste, tak stłoczone i zbite, że oko nie pobiegło
w dal, jako w naszych lasach: kto się zapuścił głębiej, ten nieba nad sobą nie dojrzał i w mro-
ku błądzić musiał, i zbłądzić mógł, i zaprzepaścić się na zawsze. Jeden i drugi Mazur spoglą-
dał to na własne pięście, to na siekierę, to na owe dęby mające po kilkanaście łokci obwodu i
niejednemu markotno się zrobiło. Błogo mieć drzewo na chałupę i na opał, ale wyciąć las
30
jednemu człowiekowi na 160 morgach, pniaki z ziemi wydrapać, wykroty zrównać i dopiero
imać się pługa, to praca na całe lata.
Ale nie było nic innego do roboty, więc zaraz drugiego dnia po przybyciu taboru jaki taki
przeżegnał się, w ręce splunął, chwycił toporzysko, stęknął, machnął, uderzył, i od tej pory co
dzień było słychać huk siekier w tym arkansaskim lesie, a czasem i pieśni rozlegające się
echem:
Przyszedł Jasieńko,
Przyszedł ze dworu:
Miła Kasieńko,
Pójdzwa do boru,
Do boru, do ciemnego.
Tabor stał wedle strumienia na dość obszernej polance, brzegiem której miały stanąć w
kwadrat chałupy, na środku zaś z czasem kościół i szkoła. Ale do tego było jeszcze daleko;
tymczasem zaś stały wozy, na których przybyły rodziny osadnicze. Wozy te ustawiono w
trójkąt, by w razie napadu można w nich się bronić jak w fortecy. Za wozami na pozostałej
części polanki chodziły muły, konie, woły, krowy i owce, nad którymi czuwała straż złożona
z młodych, zbrojnych parobków. Ludzie sypiali na wozach lub też za ich obrębem naokoło
ognisk.
W dzień kobiety i dzieci zostawały w taborze, obecność zaś mężczyzn można było po-
znać tylko po huku siekier, którym rozbrzmiewał cały las. Nocami wyły w gąszczach dzikie
zwierzęta, mianowicie jaguary, arkansaskie wilki i kujoty. Straszne szare niedzwiedzie, które
blasku ognia mniej się boją, podchodziły czasem dość blisko do wozów, skutkiem czego czę-
sto wśród ciemności rozlegały się wystrzały z karabinów i wołania: Bywaj bić bestyję! Lu-
dzie, którzy przybyli z dzikich stron teksaskich, byli po największej części wprawnymi my-
śliwcami i ci dostarczali z łatwością sobie i swym rodzinom zwierzyny, mianowicie antylop,
jeleni i bawołów; była to bowiem pora wiosennych wędrówek tych zwierząt na północ.
Reszta osadników żywiła się zapasami zakupionymi w Little-Rock lub Clarcsville, a składa-
jącymi się z kukurydzowej mąki i solonego mięsa.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Silni rządzą, słabych rzuca się na pożarcie, ci pośredni gdzieś tam przemykają niezauważeni jak pierd-cichacz. - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates