[ Pobierz całość w formacie PDF ]

smaku. Teraz natknęła się na polanę zarośniętą fiołkami, ciemnymi i wonnymi - tylko zrywać!
Nie ma znaczenia przeszłość Barneya i to, jaka będzie przyszłość, ma bowiem cudownie
doskonałą terazniejszość. Bez ograniczeń poddała się jej czarowi.
- Czy marzyła pani kiedyś o lataniu balonem? - zapytał nieoczekiwanie Barney.
- Nie - odrzekła.
- A ja marzę o tym często. Marzę o żeglowaniu wśród obłoków, oglądaniu zachodów
słońca, spędzaniu wielu godzin wśród straszliwej burzy, z błyskawicami przecinającymi niebo
nad i pode mną, o unoszeniu się nad srebrzystą chmurą przy pełni księżyca. To wspaniałe!
- Chyba tak - zgodziła się Valancy i dodała. - W marzeniach zawsze pozostawałam na
ziemi.
Opowiedziała mu o Błękitnym Zamku. Nie miała z tym trudności. Czuła, że on potrafi
zrozumieć nawet to, co przemilczała. Pózniej mówiła trochę o swej przeszłości. Chciała, by
wiedział, dlaczego poszła na tę zabawę w Corners. - Widzi pan, ja nigdy nie zaznałam
prawdziwego życia - wyznała z naciskiem. - Ja tylko., oddychałam. Przede mną wszystkie
drzwi były zamknięte.
- Jest pani jeszcze młoda - zauważył Barney.
- Och, wiem, oczywiście. Jeszcze młoda, ale to co innego niż po prostu młoda - odparła
Valancy z goryczą. Przez chwilę miała chęć powiedzieć mu, dlaczego przyszłość dla niej nie
istnieje, lecz powstrzymała się. Nie ma zamiaru myśleć dzisiaj o śmierci.
- Właściwie nigdy nie byłam młoda - ciągnęła, a w myśli dodała
- aż do dzisiaj. Nigdy nie pędziłam takiego życia jak inne dziewczęta. Pewnie nie
potrafi pan tego zrozumieć. Czy pan wie - tu ogarnęło ją desperackie pragnienie, by Barney
wiedział o niej najgorsze - ja nawet nie kocham matki. Czy to nie straszne?
- Dla niej, niewątpliwie - zgodził się Barney.
- Och, ona o tym nie wie. Zawsze z góry zakładała, że ją kocham. A do tego nie
stanowiłam dla niej ani dla innych żadnej pociechy. Byłam... po prostu rośliną. I to mnie
zmęczyło. Dlatego przyszłam prowadzić dom Ryczącemu Ablowi i opiekować się Cissy.
- Przypuszczam, że rodzina uznała panią za wariatkę.
- Oczywiście - odparła. - Ale to stanowi dla nich pocieszenie. Wolą wierzyć, że jestem
niespełna rozumu niż zła. Innego wyjścia nie ma. Lecz ja, odkąd zamieszkałam u pana Gaya,
czuję, że żyję. To cudowne wrażenie. Pewnie zapłacę za to, gdy wrócę do domu, ale
przynajmniej będę miała za co.
- To prawda - potwierdził Barney. - Jeśli się płaci za jakieś doświadczenie, staje się ono
twoją własnością. Dlatego cena nie gra roli. Czyjeś doświadczenie nigdy nie będzie twym
własnym. Cóż, tak urządzono ten śmieszny stary świat.
- Sądzi pan, że jest rzeczywiście stary? - spytała z rozmarzeniem Valancy. - W czerwcu
nigdy nie mogę w to uwierzyć. Wszystko wydaje mi się dziś takie młode. Zwłaszcza w tej
drżącej księżycowej poświacie. Niby oczekująca na coś młoda dziewczyna w bieli.
- Zwiatło księżyca, tutaj na wsi, jest zupełnie inne niż gdzie indziej - zgodził się Barney.
Odnoszę wrażenie, że staję się czystszy - duszą i ciałem.
Po północy jakaś ciemna chmura zasłoniła księżyc i wiosenne powietrze ochłodziło się.
Valancy zadrżała. Barney sięgnął w przepaściste wnętrze Lady Jane i wyciągnął starą,
przesiąkniętą zapachem tytoniu marynarkę.
- Proszę to nałożyć - przykazał.
- A panu nie będzie potrzebna?
- Nie. Nie chcę też, żeby się pani przeze mnie zaziębiła.
- Och, nie przeziębię się. Nie miałam kataru, odkąd mieszkam u pana Gaya, choć wcale
o siebie nie dbam. To zabawne, dawniej bywałam nieustannie zakatarzona. Czuję się taka
samolubna, zabierając panu marynarkę.
- Kichnęła pani trzy razy. Nie ma potrzeby do tych  doświadczeń z Corners, dodawać
grypy lub zapalenia płuc. - Zciągnął brzegi marynarki mocno pod szyją i zapiął guziki. Valancy
poddała się temu z tajoną radością. Jak to miło mieć kogoś, kto o ciebie dba! Wtuliła się w
pachnące tytoniem sukno i zapragnęła, aby ta noc trwała wiecznie.
Dziesięć minut pózniej oślepił ich samochód jadący do, miasta. Barney wyskoczył z
Lady Jane i pomachał ręką. Samochód zatrzymał się i Valancy zobaczyła stryja Wellingtona z
Olivią, wpatrujących się w nią z przerażeniem.
A więc stryj Wellington kupił auto! Musiał spędzać wieczór w Mistawis u kuzyna
Herberta. Valancy omal nie roześmiała się, widząc wyraz jego twarzy, gdy ją rozpoznał. Stary,
pompatyczny nudziarz!
- Czy mógłby mi pan odstąpić trochę benzyny, tyle by starczyło do Deerwood? - zapytał
uprzejmie Barney. Lecz stryj Wellington nie zwrócił na niego uwagi.
- Valancy, jak się tutaj dostałaś? - zdumiał się.
- Przez przypadek - odparła Valancy.
- Z tym rzezimieszkiem, o północy! - zagrzmiał.
Valancy zwróciła się do Barneya. Chmura już odpłynęła i w świetle księżyca widać
było jej oczy pełne kpiny i przekory. - Czy jest pan rzezimieszkiem?
- A ma to jakieś znaczenie? - spytał z kolei Barney i jego oczy również rozbłysły
wesoło.
- Nie dla mnie. Pytam tylko z ciekawości - ciągnęła Valancy.
- W takim razie nie odpowiem. Nigdy nie zaspokajam niczyjej ciekawości. - Odwrócił
się do stryja Wellingtona i głos mu się trochę zmienił. - Panie Stirling, spytałem, czy może mi
pan odstąpić trochę benzyny. Jeśli tak, to dobrze i dziękuję. Jeśli nie, to nie chcemy pana
zatrzymywać bez potrzeby.
Stryj Wellington stanął przed straszliwym dylematem. Dać benzynę tej bezwstydnej
parze!? A z kolei nie dać? Odjechać i pozostawić ich w gąszczu lasów Mistawis, najpewniej aż
do świtu? Już lepiej dać benzynę i niech stąd znikną, zanim ich kto zobaczy. - Ma pan coś na
benzynę? - mruknął niechętnie.
Barney wyjął z auta kanister i obaj mężczyzni podeszli do samochodu stryja
Wellingtona. Valancy rzuciła zza kołnierza marynarki ukradkowe spojrzenie na Olivię. Ta
siedziała wyprostowana, ponuro wpatrując się przed siebie, z wyrazem oburzenia na twarzy.
Wcale nie miała zamiaru zauważać Valancy. Cecil niedawno przyjechał do Deerwood i
oczywiście dowiedział się o niej. Przyznał, że jej umysł nie jest całkiem w porządku i
zaniepokoił się, czy to nie jest aby dziedziczna choroba. To poważna sprawa mieć w rodzinie
hm... taki przypadek. Bardzo poważna sprawa. Trzeba myśleć nie tylko o sobie, ale i... hm... o
potomkach.
- Ona ma to po Wansbarrach - stwierdziła kategorycznie Olivia.
- Wśród Stirlingów nic takiego nie ma. Nic!
- Mam nadzieję, mam nadzieję, że nie - odrzekł z powątpiewaniem Cecil. - Ale wynająć
się na służącą, bo jak to inaczej nazwać? Twoja kuzynka!
Biedna Olivia pojęła implikację tej wypowiedzi. Price owie z Port Lawrence nie mieli [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • showthemusic.xlx.pl
  • © 2009 Silni rządzą, słabych rzuca się na pożarcie, ci pośredni gdzieś tam przemykają niezauważeni jak pierd-cichacz. - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates