[ Pobierz całość w formacie PDF ]
albo wypracowuje sobie pewne sposoby oszczędzające wydatkowanie energii
i usprawnienia typu jajko gotowane w maszynce do kawy. W dwadzieścia mi-
nut od chwili, gdy zwlokłem się z łóżka, byłem już w drodze na ulicę. W holu
otworzyłem skrzynkę na listy i wyjąłem z niej poranną korespondencję: trzy po-
dłużne koperty z okienkiem w środku, które wsadziłem do kieszeni, nawet na nie
niezerknąwszy i. . . list od Lucy.
Wpatrywałem się w ten list nieco tępym wzrokiem. Od Lucy nie miałem żad-
nej wiadomości od dobrych sześciu lat, od sześciu długich, monotonnych lat,
i z początku nie mogłem uwierzyć, że to naprawdę list od niej. Jeszcze raz prze-
biegłem go wzrokiem. Zielony atrament, drogi, zdobiony na brzegach papier, na
chybcika naskrobana wiadomość.
Kochany,
Jestem przelotem w Johannesburgu. Czy przez wzgląd na daw-
ne czasy moglibyśmy się spotkać? Będę na ciebie czekać w południe
89
w restauracji w ogrodzie zoologicznym. Zmieniłam się, kochany, bar-
dzo się zmieniłam, dlatego przypnę sobie białą gardenię. Nie chcę,
byś zaczepił kogoś innego i poczuł się głupio.
Przyjdz, kochany, bardzo proszę. Nie mogę się doczekać chwili,
kiedy cię zobaczę.
Twoja na zawsze,
Lucy.
Powąchałem kartonik i wyłowiłem zeń delikatny zapach. Lucy znów stoso-
wała swoje dawne sztuczki. Schowałem list do wewnętrznej kieszeni marynarki
i wróciłem na górę, żeby zadzwonić do biura. Nie pamiętam, jakiej użyłem wy-
mówki, ale naprawdę nie mogłem powiedzieć szefowi, że chcę wziąć wolny dzień,
żeby się spotkać z byłą narzeczoną. Pózniej zabrałem samochód na przegląd. Mo-
gło się okazać, że będzie mi na gwałt potrzebny, wolałem więc, aby był sprawny.
Za kwadrans dwunasta zmierzałem w stronę restauracji nad jeziorkiem w zoo.
Na wielkich połaciach pożółkłej, zimowej trawy pasły się czarne kozy z małymi,
a w oddali, w gorącym słońcu lśniły wody jeziorka. Zostawiłem samochód na
restauracyjnym parkingu i wolnym krokiem przeszedłem nad wodę, gdzie ludzie
karmili ptaki.
Nie zauważyłem nikogo podobnego do Lucy. W każdym razie nikogo z gar-
denią. Rzuciłem okiem na jezioro, na raczkujących wioślarzy, i odwróciłem się,
by wrócić do restauracji. Przed restauracją, na ławce, siedział sobie facet. Kolor
jego skóry kojarzył mi się nieodparcie z kolorem piasku. Siedział i wachlował się
kapeluszem. W klapie miał białą gardenię.
Podszedłem do ławki i usiadłem obok niego.
Lucy. . . ?
Obrócił się i spojrzał na mnie zadziwiająco nagimi oczami.
Lucy! Lucy! zawołał jadowicie. Od czasu tej ruskiej operacji
w Szwajcarii, podczas wojny, naszej bezpiece odbiło na punkcie imienia Lucy.
Nałożył kapelusz. Wiem, kim pan jest. Ja nazywam się Mackintosh.
Miło mi pana poznać powiedziałem oficjalnie. Obrzucił jeziorko taksu-
jącym spojrzeniem.
Gdybym był jakimś stukniętym agentem służb specjalnych, zapropono-
wałbym łódkę i wypłynęlibyśmy na środek jeziora, żeby sobie pogadać na osob-
ności. Ale to oczywiście bzdura. Proponuję zatem, żebyśmy zjedli tu wczesny
obiad. W restauracji jest równie bezpiecznie o ile nie zaczniemy wrzeszczeć
a przy tym będzie nam o wiele wygodniej. Tym sposobem nie zrobię z siebie
durnia w łódce.
90
Pasuje odparłem. Zjadłem dzisiaj kiepskie śniadanie.
Wstał, wyjął z klapy gardenię i wyrzucił ją do najbliższego kosza na śmiecie.
Nigdy nie pojmę, skąd bierze się to fetyszyzowanie organów płciowych
tych biednych warzyw powiedział. Chodzmy już.
Znalezliśmy sobie stolik w rogu odkrytego tarasu, gdzie opleciona winem al-
tanka chroniła nas przed rozpalonym słońcem. Mackintosh rozejrzał się wokół
i powiedział z uznaniem:
Sympatyczne miejsce. Wy, Afrykanerzy, wiecie, jak żyć wygodnie.
Jeśli wie pan, kim jestem, wie pan również, że nie jestem Afrykanerem.
Oczywiście przyznał i wyjął z kieszeni notes. Zobaczmy no. . . Jest,
proszę. . . Owen Edward Stannard. Urodzony w roku 1934 w Hongkongu. Kształ-
cił się w Australii. . . Tu wyrecytował całą litanię szkół. Na uniwersytecie
specjalizował się w językach orientalnych. Jeszcze w czasie studiów zwerbowa-
ny do pracy w komórce, której nazwy lepiej głośno nie wymieniać. Jako agent
działał w Kambodży, Wietnamie, Malezji i Indonezji, pod różnymi nazwiskami,
oczywiście. W Indonezji, podczas przewrotu, który obalił Sukarna, schwytany
i zdemaskowany. Oderwał wzrok od notatek. Domyślam się, że przeżył pan
tam istne piekło.
Uśmiechnąłem się.
Nie mam żadnych blizn. To była prawda, bo widocznych blizn nie mam.
Uff! westchnął i wrócił do zapisków. Uznano, że na Dalekim Wscho-
dzie jest pan skończony. Wyciągnięto pana stamtąd i siedem lat temu przeniesiono
do RPA, na przeczekanie. Zamknął z trzaskiem notes i włożył go do kiesze-
ni. W każdym razie było to jeszcze wtedy, gdy RPA należała do Wspólnoty
Brytyjskiej.
Zgadza się przyznałem.
Nasi szefowie nie należą do ludzi nazbyt ufnych, co? W każdym razie zna-
lazł się pan czasowo w odstawce. Nic pan nie mówi, nic pan nie robi, dopóki pana
nie zawezwą, tak? Tak. Pokiwał palcem. Pan daruje tę małą powtórkę, ale
ja jestem z innego wydziału. Wiesz pan, robota służb specjalnych przypomina mi
operę komiczną, więc chciałem się upewnić, czy wszystko dobrze zrozumiałem.
Dobrze pan zrozumiał.
W tym miejscu przerwaliśmy poważne debaty, bowiem zjawił się kelner. Za-
życzyłem sobie langustę, bo w końcu nieczęsto ktoś stawiał mi obiad. Mackintosh
zamówił coś z sałatką. Zgodziliśmy się na wspólną butelkę wina.
Gdy dania wjechały na stół i można już było spokojnie rozmawiać, Mackin-
tosh powiedział:
Teraz mam bardzo ważne pytanie. Czy jest pan tu znany policji, bądz orga-
nom bezpieczeństwa?
Nie. W każdym razie nic mi o tym nie wiadomo oświadczyłem.
Myślę, że dobrze się tu zadekowałem.
91
A więc nie miał pan żadnego wyroku sądowego?
Nie.
A jakieś sprawy cywilne? Zastanowiłem się.
Czy ja wiem. . . Takie zupełnie zwykłe. Kilka mandatów za parkowanie. . .
Aha, i parę lat temu miałem prawną utarczkę z facetem, który był mi winien pie-
niądze. Skończyło się na rozprawie w sądzie.
Kto wygrał?
On, niech go szlag trafi! Poniosło mnie.
Mackintosh uśmiechnął się.
Czytałem pański życiorys, więc o większości tych spraw wiem. Chciałem
tylko sprawdzić pańską reakcję. Zatem można uznać, że jeśli idzie o miejscowe
gliny, pana konto jest czyste, tak?
Tak. Kiwnąłem głową.
Dobra nasza stwierdził. Bo wie pan, będzie pan współpracował z tu-
tejszą policją, a gdyby zwęszyli, że przywiezli tu pana w teczce z Anglii, w życiu
nam by się to nie udało. Jakoś mi się nie wydaje, żeby w takiej sytuacji chcieli
z nami współdziałać. Skubnął liść sałaty. Czy pan był kiedyś w Anglii?
Nigdy odparłem i zawahałem się. Powinien pan wiedzieć że w swo-
ją nową tożsamość wmontowałem trochę akcentów antybrytyjskich. Tutaj to zu-
pełnie normalne, nawet wśród ludzi posługujących się angielskim. Ta tendencja
nasiliła się zwłaszcza po tym, co stało się w Rodezji. W tych okolicznościach
spędzanie wakacji w Anglii uznałem za rzecz nierozważną.
Zapomnijmy na chwilę o pańskiej przykrywce rzekł Mackintosh.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Silni rządzą, słabych rzuca się na pożarcie, ci pośredni gdzieś tam przemykają niezauważeni jak pierd-cichacz. - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates