[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zabili Toda i co z nim potem zrobili?
- Richard - w głosie Anthei zabrzmiała delikatna przyga-
na. - To wszystko to tylko koszmarny sen. Nie mogłeś się obu-
dzić, żeby się z niego wyzwolić i wpadłeś w lunatyczny trans.
- To nie był żaden trans! Tod przyszedł i zabrał mnie ze
sobą, bo ONI tak chcieli!
- Posłuchaj - przerwała zniecierpliwiona. Poczuła, że Bru-
ce ostrzegawczo ścisnął jej rękę.
- Pozwólmy mu mówić co chce - szepnął. - Prędzej czy
pózniej i tak zapomni o tych bzdurach.
182
- Tato! - głos chłopca drżał. - Wiesz doskonale, co się
dzieje w naszym starym domu. To nie są łagodne duszki, któ-
rymi straszy się dzieci. ONI są naprawdę niebezpieczni. Rei-
chenbach był mordercą i jego duch ciągle tu krąży. Nie wiem,
jak to się dzieje, ale ten pierwiosnek nasącza się po-
zostałościami Reichenbacha z grobu i sprowadza go ponownie
do naszego świata. Razem z nim reinkarnują się jego ofiary.
On jest rozwścieczony, bo jego dom przeniesiono ze Szwajca-
rii. Nie wiem, co byłoby, gdyby cebulka tego kwiatu tam pozo-
stała. Może i Reichenbach zostałby w Szwajcarii. Jednak teraz
ONI są tutaj, w Anglii. Chcą wrócić na wzgórze Reichenbach.
Nie możemy z nimi walczyć. Są zbyt potężni nawet wobec
egzorcyzmów. Pamiętasz co się stało z wikarym? Ukarzą nas ,
jeżeli nie będziemy im posłuszni. Tato! Błagam, odwiez ten
dom do Szwajcarii!
Bruce i Anthea wymienili spojrzenia. Niewiarygodne! Wy-
dawałoby się, że to brednie dziecka wycieńczonego chorobą. A
jednak układały się w logiczną całość. Fakty zaczęły łączyć się
ze sobą: krwawe plamy wokół cebulki pierwiosnka, niewi-
dzialna diabelska siła, która zabiła księdza, pies zatłuczony
batem. Trudno było dłużej odsuwać od siebie to wyjaśnienie.
- Dzieciak ma rację! - Bruce ścisnął mocno ramię Anthei,
w jego głosie brzmiała powaga.
- Nie możemy znalezć w Anglii kupca, więc będziemy mu-
sieli sprzedać dom za granicą. Dlaczego by nie w Szwajcarii?
Oni tam protestują, że bogaci Amerykanie wykupują im
183
zabytki. Może będą chcieli jeden z nich odzyskać.
- To dobry pomysł - przytaknęła Anthea. W duchu oba-
wiała się że stara budowla nie wytrzyma jeszcze jednej roz-
biórki i długiego transportu.
- Jutro rano zadzwonię do Kinnertona - przed oczami
Bruce'a stanęła twarz przeciętnie inteligentnego kolegi ze
szkoły.
- Każę mu wycofać ogłoszenia z Country Life. Potem
wyślę depeszę do najlepszego agenta w Genewie. Na pewno
znajdzie kupca w ciągu tygodnia. Jak mogłem wcześniej nie
wpaść na ten pomysł? Do jesieni dom będzie stał gdzieś na
wybrzeżu Jeziora Genewskiego.
- Ale tato! - w głosie Rusty'ego brzmiała desperacja. - To
nie wystarczy. Dom musi wrócić na wzgórze Reichenbach.
- Hmm... Bruce zastanowił się. Nie można sprostać
wszystkim wymaganiom nawet jeśli stawiają je nadprzyrodzo-
ne siły. Nie powinno być z tym problemu, choć to kosztowne.
Jesteśmy właścicielami tego kawałka ziemi na wzgórzu Rei-
chenbach. Możemy postawić tam dom i dopiero wtedy go
sprzedać. Ale nie przewiozę domu do Szwajcarii, dopóki nie
będę pewny, że ktoś go kupi. Zbyt wiele kapitału ulokowałem
w La Maison des Fleurs. A jeśli nie będzie chętnego, to upiory
będą musiały pozostać tam, gdzie są i czy im się to podoba, czy
też nie.
- ONI nie będą czekać tato.
- Będą musieli!
184
- Bruce - Anthea usiłowała dać mu porozumiewawczy
znak oczami - Richard jest chory...
- Musisz znalezć kupca! - Rusty krzyczał ze łzami w
oczach.
- Zrobię wszystko, co będę mógł. Obiecuję.
Pół godziny pózniej rodzice opuścili szpitalny pokoik. Ru-
sty czuł pewną ulgę. Palące się przez całą noc światło i dyżuru-
jąca obok pielęgniarka nie stanowiły żadnej obrony przed
diabelskimi siłami. Jednak czuł się bezpieczny. Zrobił wszyst-
ko co w jego mocy, aby spełnić żądanie Reichenbacha.
Było zimno i wilgotno, gęsta mgła unosiła się tuż nad po-
wierzchnią bagien. Ziąb przenikał Rusty'ego do szpiku kości.
Widoczność była ograniczona do zaledwie kilku metrów. Nie
mógł zorientować się, w jakiej okolicy się znajduje. Opary
miały stęchłą, dziwnie znajomą woń. Taki zapach bywa cza-
sem w starych budowlach, to zapach minionych stuleci.
Nie miał pojęcia, jak znalazł się w tym miejscu. Jakby nie-
znane siły przeniosły go tutaj kiedy spał i porzuciły w środku
mokradeł. Tuż obok bulgotały i przelewały się bezdenne ot-
chłanie pożądliwie czekające na ofiarę. Spojrzał na siebie.
Ubrany był w poplamione i poszarpane resztki jakiegoś stroju.
Prześwitujące spod niego ciało wydawało mu się bardziej mu-
skularne i tęgie niż zwykle. Nagle uświadomił sobie straszliwą
rzecz: to nie jest jego własne ciało! Jego jazń uwięziona została
w ciele innej osoby. Przerażony nie mógł zrozumieć, jak i dla-
czego to się stało.
185
Co pozostawało mu czynić w tej sytuacji? Stać tu w nie-
skończoność, czy iść naprzód, narażając się po kilku krokach
na śmierć w moczarach? Przed sobą zauważył wąziutką ścież-
kę wyznaczoną śladami racic zwierzęcych. Nie miało znacze-
nia, czy to była sarna, czy sam diabeł. Skoro jakieś stworzenie
przeszło tędy bezpiecznie, to i on przejdzie.
Zaczął iść. Kłęby mgły wokół niego gęstniały coraz bardziej.
Nie rozwiewał ich żaden podmuch wiatru. Wytężał wzrok, aby
nie zgubić ścieżki. Zwierzęta, które je wydeptały, musiały do-
konać tego metodą prób i błędów. Uczyły się jak omijać nie-
bezpieczne miejsca, obserwując bezradnie tonących towarzy-
szy. Musiało to trwać lata, zanim znalazły bezpieczne przej-
ście.
Zatrzymał się na moment. Oczy piekły go od ciągłego wy-
patrywania, ale szarość spowijała wszystko. Nie można było
nawet określić, jaka jest pora dnia. Chyba wieczór. Czy idzie
we właściwym kierunku? Może zagłębia się coraz bardziej w
bagna? Oblizał spieczone usta. Skurczony żołądek sygnalizo-
wał głód.
Bagna mają swój specyficzny zapach. Wydzielające się z
nich gazy dają mdłą, duszącą woń. Zastanawiał się, czy kiedy-
kolwiek promienie słońca przedzierają się przez te kłęby opa-
rów. Coś jednak zamajaczyło we mgle. Drewniane, strome
schody prowadziły na werandę. Znał ten budynek. To La Ma-
ison des Fleurs tylko dużo nowszy, bez znaków czasu na
drewnianych ścianach.
Zcieżka prowadziła prosto do schodów wejściowych, jakby
stworzenia, które ją wydeptały, schodziły się tu na noc w
186
poszukiwaniu schronienia. Ta posiadłość Reichenbachów
napawała go trwogą. Rozejrzał się. Zcieżka nie miała żadnych
odgałęzień omijających dom. Obok bulgotało bagno. Mógł
ewentualnie ryzykować powrót po własnych śladach, ale do-
kąd?
Ochłodziło się znacznie. Szarość przechodziła wolno w
czerń. Zapadał zmrok. Wąski szlak ginął mu z oczu.
Usłyszał hałas otwieranych drzwi. Siłą woli powstrzymał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Silni rządzą, słabych rzuca się na pożarcie, ci pośredni gdzieś tam przemykają niezauważeni jak pierd-cichacz. - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates